Ślad ludzkiej ręki
Dawno, dawno temu, na wiosnę 2007 roku, warszawskie Muzeum Etnograficzne zorganizowało wystawę chińskiej ceramiki. W jednej z gablotek znalazła się czarka o glazurze barwy przyszarzonego seledynu. (Ten typ ceramiki nazywa się celadon albo seladon, właśnie od zielonkawego szkliwa.) Miała idealnie funkcjonalny i zupełnie współczesny kształt. Forma o pięknych proporcjach, minimalistyczna, bez jakichkolwiek ozdób. Zachowana w nienaruszonym stanie. Pochodziła z X wieku. Poczułam na plecach „gęsią skórkę”. Nie tylko dlatego, że następne wieki nie miały już nic do powiedzenia w zakresie projektowania takich naczyń – coś dodając najwyżej psuły formę. Bardziej z tego powodu, że nie zawsze łaskawy czas tym razem przeniósł ponad wiekami i ocalił taką kruchość.
Na internetowy antykwariat „Retro-bibelot” trafiłam przypadkiem, jakoś tak rok temu. Łupem pierwszej pokusy padła śliczna owalna francuska patera ze szkła w kolorze rozalinowym. Zaczęło się od zachwytu, dopiero za nim podążyła refleksja. Spodobała mi się już sama nazwa sklepu – taka bezpretensjonalna. Przeczytawszy skromną a zarazem profesjonalną i rzeczową informację na temat asortymentu, a więc: o polskiej, śląskiej i bawarskiej porcelanie, o szkle z przedwojennych polskich hut – no i o głównym celu, jaki sobie postawili właściciele tego miejsca: ratowania starych, pięknych i cennych przedmiotów, ocalania ich dla współczesnych i przyszłych pokoleń – wpadłam po uszy. Rychło okazało się, że w notce informacyjnej nie było przesady. Bo ten butik nie tylko zajmuje się sprzedażą, ale pełni ważną misję kulturalną – w dwojaki sposób.
„Retro-bibelot” to firma rodzinna państwa Smoleniów. Szefem – tytularnym i rzeczywistym – jest syn, bardzo młody, a już ze sporym, bo trzyletnim doświadczeniem antykwarycznym. (Oczywiście, wspierany przez rodziców.) Ale ten fakt nie byłby jeszcze osobliwością, ważniejsza – dla mnie ujmująca – jest motywacja tych działań. Pan Rasheed Smoleń to Ślązak zakochany w kulturze i tradycji swojego regionu. Dysponujący nielichą wiedzą specjalistyczną, ciągle ją poszerzający i mrówczo pracowity, imponuje energią i rozmachem, ścigając – i łowiąc – prawdziwe skarby. Łowczynią wytrawną jest jego mama. O ile mężczyźni „sprawdzają się” jeśli chodzi o porcelanę i szkło, obszar zainteresowań kobiecych zostaje poszerzony o ważny dział nazywany żartobliwie „gałgankami”, a są to przepiękne oryginalne stareńkie tkaniny, głównie hafty i koronki, godne najwyższego uznania dzieła rąk niestrudzonych Ślązaczek. Właściwie traktowane przetrwały do naszych czasów w bardzo dobrym stanie. Tak więc: porcelana, szkło i tkanina. A we wszystkim ślad ludzkiej ręki. A wszystko – odpowiednio uporządkowane, a jakże – tworzy charakter domu, jego duszę. Bo w tradycji śląskiej kobieta była potęgą. Kariatydą, która ten dom zawsze podtrzymywała. W wielu rodzinach trwa to po dziś dzień.
Do funkcji ratowania tych drobnych obiektów kultury trzeba dodać jeszcze jedną, bardzo potrzebną w każdych czasach, a w dzisiejszych, pełnych zawirowań, szczególnie ważną: propagowania pozytywnych wzorców estetycznych. Uwrażliwiania na piękno, a przez to uczenia dobrego gustu. Butik „Retro-bibelot” ma w tej dziedzinie spore zasługi.
Każdy przedmiot prezentowany w internetowym sklepie państwa Smoleniów został starannie obfotografowany ze wszystkich stron i opatrzony profesjonalnym opisem. To bardzo cenne – nie tylko widzieć, ale i wiedzieć, co się kupuje, skąd to pochodzi, czasem poznać historię wytwórni. Zwłaszcza że te fabryki w większości już dawno nie istnieją.
W sklepie Retro-bibelot kupiłam parę rzeczy na prezenty. Niezapomniane było dobieranie z panią Dorotą bomboniery na jubileusz mojej dziewięćdziesięcioletniej cioci, która wszystko już ma. Bo państwo Smoleniowie wychodzą naprzeciw marzeniom klientów. I dobrze pamiętają rzucone przez nas, czasem en passant, „zamówienia”. Tak było z ćmielowską porcelanową lampką, według projektu Józefa Szewczyka z 1937 roku. Na podstawie lampy siedzi panienka z rogiem obfitości – po śląsku taki róg nazywa się tyta. Pan Rasheed zdobył z myślą o mnie... dwie identyczne lampki. Wzięłam obie. Tę nadprogramową dla kuzynki kochającej te same klimaty. Z czystego egoizmu – wszak miło poczuć się w czyimś domu jak we własnym.
Czasem długo krążę wokół upatrzonego przedmiotu, czaję się jak kot. Chwilowo brak gotówki – nic to, może ocaleje, może nikt go nie upoluje. A jeżeli zniknie, pocieszam się myślą, że trafił w dobre ręce, bo przecież takie rzeczy kupuje się z miłości. Nie można zagarniać całego świata, wypada zostawić coś dla bliźniego...
Prowadzenie antykwariatu jest trudną pracą. Bo to nie tylko nieustanne wzbogacanie wiedzy, śledzenie okazji, żeby nie uciekły, ale także wysiłek fizyczny – w ciągłych rozjazdach. Przecież nie można zaniechać kontaktów zawodowych, obecności na giełdach i targach staroci. Ale jest to rodzaj pracy bliski twórczości. Wymaga wrażliwości artystycznej i dostarcza satysfakcji z udanych „polowań”. Wiadomo, że pracujemy, aby zarabiać na życie. Szczęściem jest dla człowieka sytuacja, kiedy ten przymus można pogodzić z radością. Antykwariusz na co dzień obcuje z pięknem. To jego premia od losu.
Czego się nauczyłam odwiedzając internetowy sklep państwa Smoleniów? Na przykład poznałam piękne szkła Schlevogta, które tak mnie urzekły, że oto sześć szkatułek-puderniczek o wyrafinowanych dekoracjach cieszy moje oczy. I może to wcale nie koniec. Aczkolwiek w moim przypadku trudno mówić o kolekcji – cierpię na brak przestrzeni. Państwu Smoleniom zawdzięczam, że zdecydowałam się sprawić sobie i mężowi zgrabną witrynkę, na którą jakoś znalazło się miejsce w dużym pokoju. Trzeba było te zbiory gdzieś podziać. Trafiły do niej domowe skarby – porcelanowe naczynka i figurynki, przeważnie odziedziczone. Oczywiście, znalazło się tam też sporo świeżo zdobytych w „Retro-bibelocie”. Reszta rezyduje na komodzie, na biurkach, na półkach, gdzie się da – a właściwie gdzie się już prawie nie da...
Mieszkamy w bloku, ale nasze mieszkanie podobno nie sprawia wrażenia blokowego. Jego styl to typowo polska mieszanka – jakiś eklektyczny fotel, biurko „prowincjonalna secesja”, proste sosnowe regały z książkami. W doborze drobiazgów kieruję się nie tylko zachwytem nad ich estetyczną stroną, ale i względami praktycznymi – no, może z wyjątkiem figurek, które mogą sobie po prostu być i upiększać. Ale na przykład zestawy śniadaniowe – a tych w „Retro-bibelocie” kupiłam kilka – są przez nas używane. Cudownej cieniutkiej porcelanie w butiku państwa Smoleniów tylko się przyglądam. Za wielkim ryzykiem byłoby brać ją w drżącą z emocji dłoń. Wiem, że prawdziwi kolekcjonerzy zapewnią tym przedmiotom lepszą opiekę i bezpieczne warunki przetrwania. Natomiast od lat zbieram porcelanowe puzderka rozmaitej proweniencji – więc i w „Retro-bibelocie” kilka wypatrzyłam. W moim zbieractwie jestem naiwnym chwalcą urody drobiazgów tworzących swojski klimat – takim „Nikiforem kolekcjonerstwa”.
Gorąco namawiałabym młode osoby, które się dopiero urządzają, aby w swoich pierwszych siedzibach przeznaczyły trochę miejsca na drobiazgi piękne i oryginalne, nadające indywidualne piętno. Bez nich nawet „najmodniej” urządzone wnętrze jest bezosobowe i niczyje jak pokój w hotelu. A w „Retro-bibelocie” mamy dużo okazji i bogaty wybór. Można wypatrzeć wiele ciekawych rzeczy po zupełnie przystępnych cenach. W dodatku w rozmaitych stylach i na każdy gust. Oprócz eklektycznych, staroświeckich, ciepłych i przytulnych, z pokoju prababci, coraz częściej zdarzają się „babcine” – przedmioty z lat 60. i 70. ubiegłego wieku, odkrywane dziś na nowo. Bo moda lubi zataczać koło.
„Retro-bibelot” to także źródło interesujących prezentów. Pod warunkiem, że przeznaczywszy coś dla przyjaciół nie ulegniemy pokusie pozostawienia tego dla nas samych.
Bożena z Warszawy